Rok 2020 dobiegł końcu. Najważniejszym wydarzeniem tego okresu była oczywiście pandemia covid. Słuchając narracji, jaka dominuje w mediach głównego nurtu, można odnieść wrażenie, że to właśnie koronawirus wywoła kryzys gospodarczy, z którym zmaga się dziś świat Zachodu. Warto jednak przypomnieć dane i zjawiska z roku 2019, które pokazują, że kryzys i tak by nadszedł, a rola pandemii w nim była inna, niż powszechnie próbuje się mówi.
Świat przed COVID
Historycy, którzy będą wspominać rok 2020, będą podkreślać, że była to data graniczna. Bardzo często podkreśla się, że kryzys gospodarczy rozpoczął się wraz z wybuchem pandemii. Kwestię tę podkreśla się też w sferze językowej. Mówi się już nawet bowiem o korona-kryzysie. Nie jest to jednak w pełni słuszne myślenie.
Cofnijmy się do września 2019 r. Miejsce miało wtedy wydarzenie, o którym dziś mało się mówi. Fed nagle wpompował do systemu bankowego USD, w którym niespodziewanie zabrakło płynności, ponad 50 miliardów dolarów. Bank centralny zaczął odkupywanie od banków komercyjnych niemal wszystkiego – kupował rozmaite papiery dłużne – w tym m.in. obligacje skarbowe USA. Co zastanawia, to fakt, że bank centralny nie przeprowadzał takich działań od 2008 r., czyli od poprzedniego kryzysu.
Co się stało w tle? 16 września doszło do niebezpiecznej sytuacji: stopa procentowa, z jaką banki pożyczały wtedy między sobą pieniądze na rynku, wzrosła nagle do 10 proc. Poziom oprocentowania w przypadku takich transakcji jest zazwyczaj bardzo zbliżony do głównej stopy procentowej, jaka jest ustalana przez FED, w takim okresie mógł więc lekko przekraczać 2 proc., ale nie wzrosnąć do 10 proc.
Dlaczego jednak doszło do takiego skoku oprocentowania? Odpowiedz brzmi: ma rynku nagle zabrakło płynności. Pojawił się problem z dostępnością kapitału, który jest konieczny do funkcjonowania systemu finansowego. Pożyczkobiorcy byli więc skłonni zapłacić więcej, byle tylko ktoś pożyczył im środki, jakie potrzebowali. Tyle zż potrzeby były tak znaczne, że oprocentowanie skoczyło do wspomnianych 10 proc.. Z jakiego powodu do tego doszło? Teorii jest kilka z czego najpopularniejsza mówi, że brak płynności wiązał się tylko z koniecznością zapłaty podatku dochodowego. Brzmi to jednak bardzo naiwnie, bo w końcu gdyby była to prawda, problem powtarzałby się cyklicznie. Coś dziwnego zaczęło już wtedy dziać się w systemie finansowym Ameryki. Bank centralny musiał interweniować i dostarczyć bankom aż 53 mld dolarów
Potem robi się jeszcze dziwniej. Bowiem problem wcale nie ustał. FED w ciągu niespełna miesiąca wpompował w rynek 184 mld dolarów. Czy nie brzmi to waszym zdaniem jak zapowiedź kryzysu? Przypomnę jeszcze raz – mówimy o wcześniej jesieni 2019 r.. Nikt nie mówi jeszcze o koronawirusie.
To jednak nie koniec. Coś niepokojącego zaczęto obserwować na rynku nieruchomości. Popyt na mieszkania i domy w USA w sporej mierze generowali Chińczycy. Przykładowo jeszcze w 2017 roki kupili tam nieruchomości za ok. 30 mld USD. W 2019 r. już tylko za ok. 10 mld dolarów, co było efektem wojny handlowej, jaką Państwu Środka wypowiedział Donald Trump. W efekcie bańka na nieruchomościach w USA zaczynała lekko pękać. Ceny mieszkać i domów jeszcze rosły, ale już tyko o trochę ponad 2 proc. w skali roku. Biorąc pod uwagę inflacje wyceny zaczęły de facto spadać.
Niepokoiły już też wtedy dane z Europy. Przykładowo indeks PMI Niemiec, obrazujący kondycję niemieckiego sektora przemysłowego naszego zachodniego sąsiada, spadł do 41, czyli najniższego poziomu od ponad 10 lat! Potem w listopadzie wzrósł, ale nieznacznie. Pamiętajcie jednak, że wartość wskaźnika wynosząca ponad 50 pkt oznacza wzrost aktywności przemysłowej, a poniżej tego progu – – spadek aktywności. Innymi słowy aktywność na rynku niemieckim malała.
Już na podstawie tych danych widać, że coś złego w gospodarce zaczęło dziać się dużo wcześniej, niż w ogóle usłyszeliśmy o COVID.
Koronawirus atakuje!
Dopiero pod koniec 2019 r. do mediów zaczęły przebijać się pierwsze informacje o covidzie w Chinach. W lutym i marcu zaczęto rejestrować pierwszych chorych w Europie czy w USA. Zaczęto wprowadzać pierwsze lockdowny, które dobiły gospodarki.
Myślę, że dziś warto zastanowić się nad tym czy politycy nie podjęli wtedy nazbyt gwałtownych działań, by stłumić rodzącą się pandemię.
Dlaczego sugeruje coś takiego? Po pierwsze, jak widać po przytoczonych przeze mnie danych, i tak rozpoczynał się nowy kryzys gospodarczy. Wprowadzenie surowych restrykcji sprawiło, że wiele biznesów mogło upaść i jeszcze więcej osób mogło stracić pracę. Jak na taki problem zareagowali politycy na niemal całym globie? Dodrukiem. I to na niespotykaną w dziejach skalę.
Zauważcie, że gospodarki i tak są dziś oparte w dużej mierze na dodruku pustych pieniędzy. Za żadną walutą na świecie nie stoją tak naprawdę rezerwy złota, srebra czy czegokolwiek innego. Gwarantem współczesnych pieniędzy jest tylko nasza wiara w nie. W teorii i praktyce taki system może działać. Jest jednak warunek: na czele państwa musza stać odpowiedzialni politycy. Jeśli jednak ci ostatni rozpoczną niekontrowany dodruk banknotów – co działo się przez ostatnie lata i teraz przyspieszyło – wcześniej czy później dojdzie do gospodarczej tragedii. Dlaczego?
Waluta podlega bowiem podstawowemu prawu ekonomii – prawu popytu i podaży. Jeśli będzie jej przybywać bardzo dużo i w niemal niekontrolowanym tempie to… początkowo nie wydarzy się nic złego. A przynajmniej póki rynek będzie stanie wchłonąć tak wielkie zasoby gotówki albo konsumenci będą oszczędzać pieniądze na kontach.
Właściwie coś takiego dzieje się dziś. Ludzie nie wydają nazbyt wiele, bo po pierwsze mamy lockdowny, a po drugie boją się o swoją przyszłość, prace itd.
Jeśli jednak np. w połowie przyszłego roku ktoś ogłosi ostateczny sukces w walce z pandemią, na rynki powróci optymizm. Całkiem możliwe ze wszyscy powrócimy do centrów handlowych i zaczniemy nadrabiać swoje zalegle wydatki. I wtedy właśnie pojawi się problem: nadmiar gotówki na rynku względem towarów dostępnych na półkach. Efektem może być duży skok inflacji.
By jeszcze uzmysłowić wam skalę problemu, warto dodać, że sami Amerykanie wydrukowali przez rok kilkadziesiąt razy więcej dolarów, niż wydano na Plan Marshalla, którym pobudzano rynki po II wojnie światowej. Mało tego, wtedy środki wydano na stronę podażową – na infrastrukturę, fabryki i różnej maści towary. Teraz pieniądze… po prostu dano ludziom do kieszeni.
Słabość rządów sondaży
Podsumowując więc: kryzys gospodarczy i tak by nas czekał. Nie byłoby to nic nowego – kryzysy zawsze przychodzą po okresach długiej, dobrej koniunktury. Problem tkwi w tym, że doszła do tego pandemia, na którą politycy zareagowali nazbyt histerycznie. Efektem będzie to, że przejdziemy recesję zapewne o wiele gorzej i ciężej niż kryzys z 2008 r.
Dlaczego jednak stało się tak jak się stało? Dlaczego Zachód podszedł do pandemii i przy okazji kryzysu w taki sposób, a państwa Azji w zupełnie inny.
Niestety ale pandemia odsłoniła wadę obecnej formy demokracji. Dziś politycy ogromną wagę przykładają do badań opinii publicznej. Do tego w demokracjach kadencje parlamentów są stosunkowo krótkie, więc rządzący muszą większą uwagę przykładać do tego, co myślą o nich wyborcy.
Autorytarne rządy w Azji nie musiały martwić się opinią publiczną. Pomijając jednak to, warto dodać, że władze w tych krajach mają większe możliwości kontrolowania obywateli stąd i stłumienie koronawirusa czy choćby rozprzestrzeniania się szumu medialnego nt. choroby było tam prostsze.
Na koniec zastrzegam: nie jestem zwolennikiem rządów autorytarnych. Wskazuje tylko na to, że obecne demokracje są dość słabe, a współcześni politycy nazbyt sugerują się sondażami a mniej i rzadziej racjonalnym myśleniem.
Paradoksem pozostaje fakt, że nazbyt martwiący się opinią publiczną politycy i tak płacą za to teraz słoną cenę. Widać to np. po przykładzie poparcia dla obecnej władzy w Polsce, która powoli traci zaufanie społeczne właśnie z powodu chaotycznej walki z pandemią.
Dodam, że warto analizować tego typu kwestie dlatego, by wyciągnąć naukę na przyszłość. To, co czeka nas w nadchodzących latach – wysoka inflacja i bezrobocie – niekoniecznie musiało obrać tak drastyczny kierunek, gdyby do pewnych obostrzeń politycy podeszli bardziej na chłodno.