Ron DeSantis, gubernator Florydy, zrezygnował w tym tygodniu z kandydowania na urząd prezydenta USA. Oznacza to, że z liczących się kandydatów Partii Republikańskiej na placu boju pozostali już tylko Donald Trump i Nikki Haley.
Ron DeSantis największym przegranym?
Ron DeSantis ogłosił w poniedziałek, że nie będzie już walczył o prezydenturę USA. Stało się to po ogłoszeniu wyników prawyborów w stanie Iowa, których wielkim zwycięzcą okazał się Trump. Drugie miejsce zajął gubernator Florydy, ale przewaga byłego prezydenta była miażdżąca. Haley domknęła podium z wynikiem niewiele gorszym od DeSantisa. Ogólnie wyniki pokazały, jakim gigantem amerykańskiej sceny politycznej jest dziś nadal Trump.
Co ciekawe, DeSantis mógł być czarnym koniem tego wyścigu. Za takowego uchodził jeszcze kilka miesięcy temu. Jego zwolennicy uważali go za „lepszego Trumpa”. Miał właściwie podobne poglądy do byłego prezydenta, ale starał się je sprzedawać w bardziej strawny dla centrowego wyborcy sposób. Mogło mu to pomóc w pokonaniu Joe Bidena we właściwej elekcji.
Gdy kampania DeSantisa wystartowała, okazała się jednak klapą. Polityk nieudolnie starał się atakować Trumpa. Do tego pozycja tego ostatniego umocniła się, gdy usłyszał on zarzuty, co sprawiło, że cała Partia Republikańska, łącznie z jego kontrkandydatami, zaczęła go bronić w mediach.
Do tego eksperci wskazują, że Ron DeSantis słabo wypadał w czasie wieców.
Sentyment za rządami Trumpa
Istotnym czynnikiem w decydującym starciu w USA może okazać się pewien sentyment do czasów, gdy to Trump rządził krajem. Rządu Bidena stały już pod znakiem podnoszenia stóp proc. i rosnącej inflacji. Ta ostatnia spada, ale powoli. Ekonomiści wskazują na tzw. indeks snickersa dot. rosnących cen najczęściej kupowanych produktów. Ten rośnie nadal, co jest zagrożeniem dla Bidena, bowiem pokazuje to, że choć ogólna inflacja rośnie wolniej to jednak życie w USA staje się coraz droższe.
Do tego za czasów Trumpa płace realne jednak rosły, zaś za czasów Bidena w praktyce stanęły w miejscu.